piątek, 2 listopada 2012

Rozdział 1

Płatek za płatkiem opadał na ziemię. Wyglądało to tak jakby jeden gonił drugiego, inni zaś wirowali niczym w tańcu. Wspaniały widok. Powoli okolica pokrywała się białą pierzyną. Gdzieś przy polnej drodze świerki przybierały cudowne stroje, wyglądając niczym choinki w domach z tym, że bez plastikowych ozdób, zdobiła je natura.
Siedemnastoletnia Lucy Blythe wyglądała przez okno, podziwiając ten cudowny krajobraz. Uniosła dłoń, dotykając zimnej szyby. Tak bardzo pragnęła być teraz na zewnątrz, sama. Nie lubiła towarzystwa, zawsze samotna, jej jedynym towarzyszem była muzyka. Potrafiła godzinami spacerować, a kiedy wracała miała ochotę wybiec z powrotem z domu.
Zerknęła kątem oka na choinkę w kącie pokoju, mieniła się srebrem i niebieskimi elementami dekoracji. Nie była bogato ozdobiona, ale też niezbyt ubogo, wprost idealnie. Każdy zawsze chwalił sposób w jaki Lucy przystrajała to drzewko, a co roku robiła to tak, że wyglądało niemal magicznie.
Powoli odsunęła się od okna, podchodząc do choinki. Przesunęła opuszkami palców po jednej z bombek, na chwilę odpływając w marzenia.
Stała pośrodku pustki
. Dookoła biało, ale za to było spokojnie, pięknie, niemal raj na ziemi. Nie czuła się samotna, a przynajmniej nie tak samotna jak w Dallas. Czuła, że tu jest jej miejsce, że to jej własna utopia. Nie potrafiła powstrzymać myśli, że nie należy do świata, w którym się wychowała, wciąż miała wrażenie, że jej życie to bajka i że wkrótce pryśnie niczym mydlana bańka. Nie chciała jeszcze wracać do ponurej rzeczywistości, jednak jej człowieczy umysł był ograniczony. Coś w głębi duszy podpowiadało, że takie miejsce istnieje, ale nie potrafiła sobie wyobrazić nic więcej, choć pragnęła tego, chciała tu jeszcze zostać, jednak musiała wrócić.
Wróciła. 
Znów stała przed choinką, wpatrując się w niebieską bombkę, która przedstawiała mały domek, a obok niego świerk, wszystko z brokatu.
Cofnęła się o krok, spoglądając tym razem na ogromny stół, przy którym zasiadali jeszcze niedawno w piątkę, teraz niestety już tylko w czwórkę. To był okropny rok, dlaczego? Dwa miesiące przed wigilią umarła jej babcia. Niby to normalne, ale ona była jedyną osobą, która doskonale rozumiała Lucy. Zwierzała jej się ze wszystkiego, a teraz... została z tym sama.

- A ty jeszcze nie gotowa, Lucy? - prychnęła matka, wnosząc cudownie pachnące danie.
Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi, odwracając się w stronę Nadine. Na jej ustach pojawił się wymuszony uśmiech, by sprawić jej choć trochę radości. Lucy nigdy się nie uśmiechała, no może tylko przy babci, po prostu nie miała do tego powodu. Jej życie nie było takie, jakie chciałaby, aby było.
Podeszła powoli do stołu, kładąc ręce na oparciu jednego z krzeseł.

- Po prostu czekam na wszystkich, mamo - odpowiedziała w końcu.
Nadine już wychodziła z salonu, słysząc jednak słowa córki, stanęła w progu. Odwróciła się spoglądając na nią i kręcąc głową z dezaprobatą.
- Moja droga, wszyscy już są gotowi - powiedziała, po czym ponownie zniknęła w kuchni.
- Och - jęknęła tylko.
Popędziła schodami na pierwsze piętro, a następnie korytarzem do swojego pokoju. Jak zwykle się spóźni i jak zwykle Kira - jej młodsza o rok siostra - będzie narzekać, że musi czekać z otwarciem prezentów. Lucy i Kira były niczym ogień i woda. Nigdy nie były tak idealne jakie udawały w obecności obcych ludzi. Ich rodzice doskonale o tym wiedzieli, dlatego zazwyczaj wychodzili z domu, kiedy mieli jakieś spotkania ze znajomymi, albo wysyłali córki na zakupy. Lucy jednak zawsze wybierała się do biblioteki, czyli do miejsca, do którego Kira nie wybrałaby się nigdy w życiu.
Powoli otworzyła drzwi do swojego pokoju i omiotła go spojrzeniem. Pomieszczenie było nieskazitelnie czyste, wszystkie rzeczy na swoim miejscu, a to co niepotrzebne nie miotało się po podłodze.
Wciągnęła przez głowę swój ulubiony czarny golf, który dostała go od babci, a do tego wybrała leginsy i szpilki. Nadine nigdy by jej nie wybaczyła, gdyby jednak zdecydowała się na trampki.
Przeczesała dłonią jej długie, czarne włosy, stając przed lustrem. Postanowiła, że dziś zostawi je rozpuszczone, tak by czuć się wyjątkowo. Spoglądało na nią jej własne odbicie - blada twarz z delikatnym różem na policzkach; zielone oczy okolone gęstymi, czarnymi rzęsami; prosty, drobny, lekko zadarty nos; pełne, różowe wargi. Tak, to właśnie była Lucy. Uśmiechnęła się do samej siebie, po czym odeszła od lustra, a następnie skierowała się do salonu.
Nienawidziła chodzić w wysokich butach, bo często traciła równowagę, ale tym razem udało się dziewczynie opanować tę sztukę bez problemu. Kiedy już jednak dotarła do stołu wigilijnego, zamarła.
Nadine właśnie wynosiła dania do kuchni, Daniel - ojciec - zakładał płaszcz, a Kira siedziała uradowana niczym dziecko pod choinką, rozpakowując prezenty. Co się stało z tą świąteczną rodzinną atmosferą?
- Tato? - spytała, wkraczając niepewnie do holu.
Jego sylwetka była imponująca, a przystojna twarz blondyna zdawała się młodnieć z wiekiem. Wszystkie koleżanki Lucy oglądały się za jej ojcem, podczas gdy dla niej nie był wcale przystojny, w końcu był jej ojcem.
- Tak, Lucy? - mruknął od niechcenia.
Nie chciała krzyczeć. Zawsze była cicha i spokojna, ale też zawsze wszystko szło po jej myśli, no przynajmniej dopóki żyła babcia, a teraz... Teraz już nie mogła wytrzymać, a emocje, które tak długo w sobie tłumiła zawrzały i tak oto wybuchła.
- Wychodzisz?! Mama też?! Ja zostaję z Kirą?! A co ze wspólnymi świętami?!
Położył jej dłonie na ramionach, lekko zszokowany jej nieopanowaniem.
- Po prostu jedziemy do mojego przyjaciela. Zaprosił nas na wspólną wigilię, a ty i Kira... sama wiesz...
- Świetnie! To by się nigdy nie stało, gdyby babcia żyła! - wrzeszczała jak opętana, ale nie mogła wytrzymać. Zacisnęła w pięści drżące dłonie. - Nienawidzę was! Jesteście najgorszą rodziną o jakiej można marzyć! Tylko babcia mnie rozumiała!
Po tym wybuchu rozległ się histeryczny śmiech Kiry. Wściekła Lucy odwróciła się, piorunując wzrokiem młodszą siostrę. Nienawidziła tego ogromnego domu, przesiąkniętego miłością do pieniędzy. Teraz już nikt w tym domu nie miał serca, tylko ona starała się zatrzymać tę cząstkę uczuć dla kogoś, kogo już nigdy nie zobaczy.
Założyła na siebie płaszcz, otworzyła drzwi na oścież, ale w progu obróciła się, spoglądając na zmartwionych rodziców.
- Nienawidzę was! Chciałabym nie być waszą córką! - krzyknęła.
Wyszła w mróz, a trzask drzwi niósł się echem przez dzielnicę snobów. Bardzo żałowała, że ona również do nich należała.
Nie miała pojęcia dokąd idzie, po prostu brnęła przez zimny, wilgotny, ale przyjemny śnieg. Chyba tylko to potrafiło ją jeszcze cieszyć. Zima była jej ulubioną porą roku. Uwielbiała marznąć, bo wtedy zapominała o wewnętrznym bólu, który zawsze powodowali jej rodzice. Teraz chciała uciec, uciec jak najdalej, by znaleźć miejsce, gdzie przyjmą ją z miłością, a nie z pieniędzmi w dłoniach...

~ ♠ ~
Czerwiec, 1993
To był cudowny dzień. Już kiedy się obudziłam to poczułam. Nie dość, że pogoda była wspaniała, to jeszcze stało się coś tak wspaniałego! Wiedziałam, że ten dzień będzie najszczęśliwszy w moim życiu.
Nicholas wyszedł wcześnie do pracy, a ja jak co rano zrobiłam zakupy. Potem posprzątałam w domu, poczytałam książkę, przygotowałam obiad, a gdy kochany wrócił wyszłam. Spacerowałam różnymi ulicami, by choć trochę pooddychać świeżym, choć trochę dusznym, powietrzem. Nie sądziłam, że będzie mnie czekać coś tak pięknego, że wydarzy się taki cud, ale stało się...
Przechodząc koło zaułka usłyszałam ciche kwilenie. Myślałam, że to może jakieś małe zwierzątko,  a ja je uwielbiam, więc postanowiłam sprawdzić co się stało. Kiedy jednak weszłam za kontener moje oczy ujrzały wspaniałego, nagiego chłopczyka. Niemowlę było brudne i pewnie płakało z zimna, więc przytuliłam je do piersi i pospiesznie wróciłam do domu. To był prawdziwy cud, bo ja i Nicholas nie możemy przecież mieć dzieci, a tu taki skarb!
Nazwałam go Shade, co znaczy cień, gdyż znalazłam go w cieniu kontenera. Ma śliczne blond włoski, niebieskie oczka, a jego usteczka uśmiechają się za każdym razem, gdy go dotykam. Teraz ja i Nicholas wreszcie czujemy się spełnieni. Ten nasz mały cud będzie najwspanialszym dzieckiem na świecie i na pewno wiele dobrego przyniesie temu światu.

Grace

~ ♠ ~
Objęła się rękoma w talii, czując zimno przenikające do jej kości. Wciąż nie mogła zrozumieć dlaczego rodzice tak bardzo ją zranili. Czy właśnie na tym im zależało? A może ona naprawdę nie była ich córką? Co jeśli podmienili ją w szpitalu?
Te myśli dobijały ją, ale też sprawiały, że czuła się trochę lepiej.
- Może gdzieś tam czekają na mnie ci, którzy mnie kochają, może było im ciężko i oddali mnie tym potworom na przechowanie? - Zastanawiała się na głos.
W tym momencie bardzo żałowała, że nie założyła trampek, tak żeby Nadine się wściekła. Miała ochotę zranić ich tak bardzo jak oni ją.
Przemierzała ulice Manhattanu pogrążona w głupich nadziejach. Gdzieś w oddali dało się słyszeć krzyki, piski i dudniącą muzykę. Pewnie nieźle imprezowali. Nagle Lucy poczuła, że chciałaby wejść do jednego z tych klubów, upić się i zrobić coś szalonego. Chciałaby zamienić się w jedną z imprezowiczek, by nie czuć tak potwornego bólu jak w tej chwili. Dlaczego nie trafiła na kochających ją rodziców?
Zatrzymała się tuż przy zaułku, skąd dochodziły ją czyjeś głosy. Niepewnie podeszła, kucając za kupą, cuchnących odpadów.
Dwóch mężczyzn spoglądało na siebie, jeden w blond włosach, drugi z ciemną czupryną. Obaj tego samego wzrostu, wyglądali na dobrze zbudowanych, więc Lucy miałaby przechlapane, gdyby dowiedzieli się, że ich podsłuchuje.
- Zrozum, że musisz to zrobić - powiedział jeden z nich.
- Ja nic nie muszę - prychnął blondyn. - Nie prosiłem się o to dziedzictwo, więc daj mi spokój.
Już miał odejść, kiedy brunet zacisnął dłoń na jego ramieniu, niezbyt lekko. Lucy przygryzła dolną wargę, próbując zrozumieć o czym właściwie rozmawiali. Wiedziała, że to niegrzeczne, by tak podsłuchiwać, ale miała już dość bycia wzorową uczennicą, grzeczną dziewczynką, ukochaną córeczką... a już zwłaszcza to ostatnie.
- Posłuchaj, Pan nie będzie na ciebie wiecznie czekał. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, dlaczego to właśnie ty zostałeś Wybrany.
Blondyn odwrócił się, patrząc na niego wyraźnie poirytowany.
- To ty posłuchaj! Nie interesuje mnie oferta twojego "pana", nie wierzę w żadne Dziedzictwo i nie mam pojęcia dlaczego wciąż tu jestem. Już dawno powinienem być na imprezie, Ramona nigdy mi tego nie wybaczy!
W tym momencie Lucy przestawiła stopę, ale przez przypadek potrąciła puszkę, która z głośnym brzękiem potoczyła się na ulicę. Zaklęła siarczyście pod nosem, wciąż jednak kucając, miała nadzieję, że może jej nie usłyszeli.
- Tam ktoś jest - stwierdził brunet.
Jeden z nich ruszył w kierunku dziewczyny. Miała ochotę wrzasnąć, ale przygryzła wargę. Podniosła wzrok i ujrzała majaczącą nad nią postać blondyna o przystojnej twarzy. Niepewnie wstała, zwracając się ku niemu.
- Ja... ja się chyba... zgubiłam - wydukała.
- Och, czyżby? - powiedział wyraźnie rozbawiony.
Nagle opuścił ją cały gniew, zastąpiony strachem. Nie miała pojęcia, czego się po nich spodziewać.
- Hej, ja cię znam... Ty jesteś tą cichą taką... Lucy? - oznajmił, przez co na policzkach dziewczyny wykwitły rumieńce.
- Tak, to ja, a ty...?
- Shade, chyba mnie nie znasz - wyciągnął dłoń w jej kierunku, więc uścisnęła ją delikatnie.
W tej chwili brunet, podszedł cały zesztywniały, spoglądając na nią z niemym przerażeniem.
- To ona... Córka Oriosa (czyt. Orajosa) - wyjąkał.
Dziewczyna wpatrywała się w niego jakby był z innej planety. Co on wygadywał? Przecież ona była córką Daniela Blythe'a i... A co jeśli miała rację? Co jeśli nie była ich córką?
- Co to znaczy? - spytała, ale ten już nie odpowiedział.
Wokół niego zgromadziły się jakby świetliki, a powietrze zgęstniało, falując. Jego postać jeszcze przez chwilę majaczyła przed nimi, po czym zupełnie jakby rozpłynęła się w czasie i przestrzeni.
Lucy zamrugała powiekami, spoglądając na Shade'a w niemym oszołomieniu. Wyglądał tak jakby serwowano mu takie widowiska na codzień. Pokręciła przecząco głową, po czym spuściła wzrok, chcąc ruszyć swoją drogą.
- Lucy! - krzyknął, zatrzymując ją.
Obróciła się, patrząc prosto w jego lazurowe tęczówki. Był taki przystojny. Jak to możliwe, że do tej pory jeszcze go zauważyła? Przecież chodzili do tej samej szkoły i... Chwileczkę, to był Shade Elias! Chłopak Ramony Rosy! No nie... To nie tak miało być, to po prostu nie fair... Ona zawsze miała to co najlepsze, nawet najprzystojniejszego chłopaka na świecie.
- Chciałbym cię poprosić, abyś zatrzymała dla siebie to co tu dziś zobaczyłaś - powiedział, kładąc dłonie na jej ramionach.
Spojrzała na niego, uśmiechając się promiennie.
- Nie ma sprawy - skinęła głową.
Ruszyła powoli, stawiając ostrożnie kroki, bo w każdej chwili mogła się przewrócić w tych butach. Czuła na sobie wzrok Shade'a, więc obejrzała się przez ramię. Miała rację przyglądał się jej.
- Coś nie tak? - spytała, odgarniając kosmyk ciemnych włosów za ucho.
Jego usta rozszerzyły się w złośliwym uśmiechu, jak zawsze. Mimo to przeszły ją dreszcze.
- A nie chciałabyś się zabawić?

~ ♠ ~

To nie był dobry pomysł... Cały czas karciła się w myślach. Jak mogła być tak naiwna?
Przecież to było oczywiste, że jeśli na imprezę zaprasza ją zajęty chłopak, odejdzie do swojej dziewczyny, a ją zostawi na pastwę losu.
Dlaczego się zgodziła?
Ten urok osobisty, a właściwie wystarczyło jedno jego spojrzenie i ona już topniała.
To nie był dobry pomysł!
Chciała wrzeszczeć, ale wtedy stałaby się pośmiewiskiem, a tak przynajmniej trzymała się z boku. Kątem oka obserwowała parę zakochanych. Oczywiście Ramona siedziała na kolanach Shade'a jak zwykle rozbawiona na całego. Tyle, że zamiast się nim interesować to rozmawiała ze swoją najlepszą przyjaciółką, Fayette Vallartą, niestety on musiał brać udział w tej rozmowie, inaczej czekałaby go marna śmierć.
A Lucy? A Lucy stała pod ścianą, w ręce ściskając szklankę coli. Nigdy nie piła alkoholu i nigdy nie miała zamiaru tego pić. W tej chwili wolałaby znaleźć się na miejscu Ramony. Dlaczego nie urodziła się Rosą? Lucy Rosa lepiej by zabrzmiało niż Lucy Blythe... A zresztą... Po tym co wygadywał tamten szaleniec nie miała już nawet pojęcia kim jest. Była teraz po prostu Lucy.
Westchnęła zrezygnowana.
Nie miała już ochoty patrzeć na tę obrzydliwą scenę. Powoli się wycofała. Postanowiła znaleźć osobne pomieszczenie, gdzie będzie mogła skorzystać z internetu. Jeśli jej się uda, to może da radę złamać kod do bazy danych tutejszego szpitala. Nadine zawsze opowiadała, że urodziła się tu na Manhattanie, więc powinni mieć jej akt urodzenia.
Otworzyła jedne drzwi, ale tam tylko zobaczyła trójkę zabawiających się nastolatków, bez słowa wycofała się. Przeszła cały korytarz, sprawdzając wszystkie po kolei, aż wreszcie dotarła do tych ostatnich. Bingo!
Włączyła komputer, po czym zaczęła szperać w internecie próbując znaleźć akt urodzenia Lucy Blythe.
Po kilku minutach miała już zrezygnować, nie mogąc nic znaleźć, ale natchnęło ją, by sprawdzić spisy dzieci. Odnalazła samą siebie, tylko imię, bez nazwiska. Nie należała do nikogo... Napisano:
Dziewczynka znaleziona na ulicy. Cała i zdrowa. Rodzice biologiczni nieznani. Znaleziony został na jej szyi naszyjnik, nic poza tym. Na nim było wygrawerowane imię dziecka: Lucy. Nic więcej nie wiadomo. Rodzina Blythe jest zainteresowana adopcją. Proces trwa.
Wpatrywała się tempo w ekran, nie mając pojęcia jak zareagować na to, czego się właśnie dowiedziała. Miała rację... O Boże! Te słowa, które powiedziała rodzicom "Wolałabym nie być waszą córką!", mówiła prawdę, a oni doskonale o tym wiedzieli i nawet słówkiem nie pisnęli. A może chciałaby to wiedzieć? Dlaczego zataili prawdę?
Chociaż tak było lepiej... Chwila! A gdzie jej naszyjnik? Miała go, tak tutaj napisali. Gdzie był teraz? Czyżby Nadine nie mogła znieść myśli, że biologiczni rodzice kochali ją najbardziej na świecie tylko nie mogli jej wychować? Może tak właśnie było.
Wyłączyła komputer, wstając od biurka. Musiała wrócić do domu, musiała stamtąd odejść, ale najpierw chciała porozmawiać z rodzicami. Poza tym naszyjnik należał do niej, trzeba było go odzyskać. Odwróciła się, ruszając w kierunku drzwi. Zatrzymała się gwałtownie, prawie wpadając na wysokiego chłopaka.
Uniosła głowę, wpatrując się w te zniewalające lazurowe oczy.
- Już uciekasz? Zostaw chociaż pantofelek, Kopciuszku - powiedział złośliwie.
Odsunęła się o krok. Spuściła wzrok, nie mogąc już dłużej na niego patrzeć. Czuła rumieńce na policzkach.
- Ja... - Znów nie wiedziała jak się wytłumaczyć.
- Nie mów, że po raz kolejny się zgubiłaś - zaśmiał się.
Przygryzła dolną wargę, wpatrując się w podłogę. Może Shade martwił się, że go wyda?
- Twój sekret jest bezpieczny. Mam ważną sprawę do załatwienia...
Przelotnie na niego zerknęła, podczas gdy on wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.
- Wierzę, że jest bezpieczny. Ramonie nigdy nie powierzyłbym mojego sekretu. - Był całkiem poważny. - Zawsze możesz na mnie liczyć.
Pokręciła głową przecząco. Skrzyżowała ręce na piersi, by ukryć drżenie dłoni. Tym razem patrzyła prosto w jego lazurowe tęczówki, niczego się nie krępując.
- W tym nie możesz mi pomóc... - wyszeptała.
- Ale jasne, że mogę. Tylko powiedz słowo - uśmiechnął się zachęcająco.
- Shade, po prostu... Całe moje życie to jedno wielkie kłamstwo - wyznała, po czym ominęła go idąc w kierunku drzwi.
Stanął jej na drodze.
Czuła, że będzie musiała mu wyznać, bo przecież on nie ustąpi. Czy on musiał być taki uparty?
- To tak jak moje. Wiesz co mi powiedział tamten facet? Od tygodnia mnie dręczy i gada o jakimś dziedzictwie. A ja tego nie chcę, w dodatku jestem potworem. Nie masz nawet pojęcia jakim - prychnął.
Zaśmiała się.
- Na pewno nie jesteś gorszym potworem od moich rodziców.
Popatrzył na nią jakby zobaczył ją po raz pierwszy.
- Twoi rodzice? Moi biologiczni są... - zaczął, ale nie dane mu było skończyć.
Ktoś tupnął głośno stając na progu, a potem rozległ się dziecinny, słodki głos:
- Lucy! Tu jesteś, rodzice cię wszędzie szukają! Jak mogłaś tak po prostu uciec?
Dziewczyna opuściła ręce zrezygnowana.
- Kira, to nie twoja sprawa. Będę robić to co mi się podoba, w końcu nie jestem ich córką - prychnęła.
Zauważyła zdziwienie wymalowane na twarzy Shade'a, jednak postanowiła nie reagować na to. Musiała iść teraz, póki Kira nie powiedziała czegoś głupiego.
- Shade, naprawdę nie wiem czemu zadajesz się z tą idiotką - prychnęła jej młodsza siostra.
Wściekła Lucy zdjęła buty i pomaszerowała boso do drzwi. Na zewnątrz było jeszcze zimniej niż wcześniej, ale nie przeszkadzało jej to. Śnieg był tak cudownie lodowaty, a dzięki niemu mogła zapomnieć o całym dzisiejszym dniu. Chciała zapomnieć o Shadzie, bo pewnie teraz ma ją za idiotkę. Jedyne co mogła zrobić w takiej sytuacji to uciec, tak daleko, by nikt jej nie znalazł.
Kiedy tak szła pustą ulicą pomiędzy polami, zastanawiała się jak bardzo zmarznie, gdy dotrze do domu. Cała już dygotała, ale nie zatrzymywała się. Ani razu nawet nie obejrzała się za siebie, by spojrzeć, czy może Shade idzie za nią, ale czemu miałaby się łudzić? Przecież nie zostawi swojej dziewczyny, najładniejszej na świecie, dla kogoś takiego jak ona.
Nagle stanęła jak wryta. Powietrze przed jej oczami zaczęło falować, a po chwili błysnęło oślepiające światło. Osłoniła dłońmi oczy, a kiedy blask zniknął, ukazało jej się trzech... Aniołów. Wszyscy mieli blond włosy, wyglądali jak bracia. Takie same, ogromne skrzydła. Odziani natomiast byli w zwykłe przepaski na biodrach, sięgające im kolan.
- Witaj, córko Oriosa - powiedział jeden.
Spoglądała na nich osłupiała nie mając pojęcia o co może chodzić.
- Orios jest moim ojcem, tak? Świetnie, powiedzcie mi, gdzie mogę go znaleźć, bo potrzebuję go teraz - oświadczyła zniecierpliwiona.
Zimno dotarło już do każdej komórki jej ciała. Miała ochotę krzyczeć, bo miała wrażenie, że zaraz zamarznie. Duma jednak nie pozwoliła jej na to.
- Twój ojciec nie jest stąd, tak jak i twoja matka. Tu ich nie znajdziesz. Musisz się Otworzyć, by dowiedzieć się prawdy.
- Nie rozumiem - pokręciła głową przecząco.
- Wszystko zrozumiesz w swoim czasie, a teraz przyjmij proszę Amulet Nadziei.
To mówiąc, jeden z nich wyciągnął przepiękny wisior w kształcie jaja. Kryształ był granatowy, przepasany srebrną wstęgą.
- Mam uwierzyć, że jacyś aniołowie dają mi naszyjnik, który...
- Nie jacyś aniołowie... Jestem Archanioł Gabriel - powiedział chwilowy właściciel amuletu.
- Archanioł Michał - ukłonił się drugi.
- Archanioł Rafał - uklęknął przed nią trzeci. - Ty przyniesiesz nam zbawienie.
Zamrugała zdziwiona. Nie wiedziała jak zareagować na ich słowa, a tym bardziej nie miała pojęcia co zrobić z tym fantem. Gabriel założył jej wisior na szyję, a wtedy kamień zabłysnął pięknym, niebieskim światłem.
- Tak, to właśnie nasza Wybrana - przemówił w końcu Michał.
Po tych słowach zniknęli w ten sam sposób w jaki się pojawili. Błysnęło białe światło, zniknęli, a powietrze zafalowało. Potarła dłońmi oczy, ale nie przywidziało jej się. Zerknęła na wisior, który znów był tylko granatowy. Teraz już czuła, że jej życie zmieniło się raz na zawsze.

3 komentarze:

  1. Czy w nagłówku jest zdjęcie Alexa? ; ) No to mamy coś wspólnego. W moim opowiadaniu jest on aniołem.

    Padłam przy fragmencie: "Archanioł Michał (...) Archanioł Rafał" - uwielbiam. Już Ci mówię, że będę Twoją wierną czytelniczką. Pozdrawiam.

    [red-hills.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń
  2. Podoba mi się taki początek. Chociaż ostatnio sceptycznie jestem nastawiona do tematów, które zawierają jakieś nawiązania do Biblii (popraw mnie, jeśli się mylę, ale co ja zrobię, że archaniołowie o takich imionach kierują moje myśli tylko na ten tor?)...
    Anyway, cóż ja Ci więcej mogę napisać? Domyślam się, że Shade ma być tym złym? Jeśli tak, to będzie ciekawie, naprawdę ^^ Kira, zwariowałabym z taką siostrą O.o
    A.. no i zaskoczyła mnie ogólnie objętość tego rozdziału - nareszcie coś dłuższego ;D
    Życzę weny, moja droga i czekam na więcej ;**

    OdpowiedzUsuń
  3. Właściwie mogłabym się czepić tego, że Lucy była mało zdziwiona pojawieniem się aniołów. Ale się nie czepię ;) Rozdział mi się bardzo podoba, więc czekam na więcej
    Pozdrawiam, V.
    [historia-dziecka-z-dea-al-mon.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy