wtorek, 20 listopada 2012

Rozdział 2

Biegła.
Nie mogła nawet na chwilę się zatrzymać. Czuła to całym swoim ciałem, wiedziała, że się zbliżało. Miała wrażenie, że depcze jej po piętach, ale prawda była taka, że nie ośmieliła się odwrócić nawet na ułamek sekundy. Bała się. Po raz pierwszy w życiu naprawdę się bała... Dlaczego?
Wyczuwała, że zbliża się... czyste zło.
Mrok, który wokół siebie roztaczała ta postać owionął ją. Pisnęła, jednak nie zatrzymała się. Pędziła, ile sił w nogach, przed siebie. Musiała wygrać tę bitwę, inaczej przegrałaby już na samym początku, a pomyśleć, że jeszcze zaledwie cztery godziny temu była zwyczajną nastolatką. Teraz całe jej życie diametralnie się zmieniło.
Jej bose stopy brodziły w śniegu. Nie zważała na mróz, na skostniałe stopy i dłonie, po prostu biegła. Kłęby pary były widoczne przy każdym wydechu, jednak i to jej nie powstrzymało.
Jak to się stało? Otóż, zaraz po tym jak zniknęli archaniołowie, odczuła czyjąś obecność. Wisior znów zaczął jarzyć się błękitnym blaskiem, więc nie czekała na nic więcej, zaczęła uciekać. Gęsia skórka na jej ramionach była wystarczającym dowodem, że zbliża się coś złego.
Żałowała, że w ogóle zaczęła snuć spiski przeciw rodzicom... A najbardziej żałowała tego, że przez zwykłą ciekawość trafiła w to... bagno...
Zatrzymała się, nie mogąc już dłużej wytrzymać. Rzuciła buty, po czym padła na kolana i zaczęła płakać. Już dłużej nie potrafiła biec, nie potrafiła udawać, że wszystko jest w porządku. Nic nie było w porządku. Dostała jakiś wisior i miała sobie poradzić z czymś co wyczuwała przez ten cholerny wisior!
Dotknęła lodowatego, granatowego kamienia. Przyglądała się kryształowi zapłakanymi oczami. Był piękny, ale w tej chwili miała ochotę wyrzucić go gdzieś daleko. Zrobiłaby to, ale w tej samej chwili usłyszała skrzypienie, zupełnie jakby ktoś stawiał kroki na śniegu.
Zamarła.
Każda komórka w jej ciele wrzeszczała: UCIEKAJ! Ona jednak nie ruszyła się z miejsca. Trwała klęcząc i czekając na nieuniknioną śmierć. Nie takiego życia chciała...
I wtedy przypomniała sobie o czymś.
Wstała, jednocześnie odwracając się w stronę swojego prześladowcy. Przygryzła dolną wargę, a dłonie zacisnęła w pięści. Kiedy postać zbliżyła się, serce w piersi dziewczyny zabiło mocniej.
On pierwszy się odezwał:
- Lucy - w jego głosie usłyszała ulgę.
Zaczęła głęboko oddychać, próbując się uspokoić. Ostatni raz widzieli się na imprezie w dość nietypowych okolicznościach... Była wściekła na swoją siostrę, że ośmieszyła ją w obecności Shade'a. Właśnie... Shade'a, który nie odstępował jej teraz na krok. Ciekawa była czy czasem nie widział sceny z archaniołami.
- Czy ty mnie śledziłeś? - rzuciła.
Miała ochotę pacnąć się dłonią w czoło. Powinna raczej zapytać co tu robi, albo dlaczego wyszedł z przyjęcia... Wszystko, tylko nie to!
Zaśmiał się.
To chyba był dobry znak, no nie?
- Wyszłaś boso z domu Ramony, po prostu pomyślałem, że to - uniósł dłoń, w której trzymał czarne pantofelki - może ci się przydać.
Wzięła od niego buty, szybko zakładając je na przemarznięte stopy. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
- Dzięki - tylko na tyle było ją stać.
Skrzyżował ręce na piersi i popatrzył na nią pytająco.
- A teraz odprowadzę cię do domu, a ty mi wszystko dokładnie wyjaśnisz, jasne?
Lucy spuściła wzrok. Nie chciała mu nic mówić. Naprawdę miała już dość tego wszystkiego. Chciała, aby ten dzień jak najszybciej się skończył.
Zerknęła na kryształ mieniący się błękitnym blaskiem. Pokręciła głową przecząco, spoglądając na Shade'a.
- Bez urazy, ale mam dość jak na dziś... Widać nie tylko ty zostałeś wybrany - palnęła bezmyślnie.
Odwróciła się, odchodząc powoli w stronę parku. Już tylko dwa kilometry dzieliły ją od miejsca, które jeszcze dziś rano było jej domem. Stąpała ostrożnie, próbując nie poślizgnąć się w tych letnich butach. Może nie były one odpowiednie jak na zimę, ale to lepsze niż bose stopy.
- Lucy! - krzyknął, po czym zrównał się z nią. - Posłuchaj, nie interesuje mnie to co ktoś o tobie powie. Ramona zawsze się z ciebie nabijała, ale ja...
- No to mnie pocieszyłeś, dzięki - bąknęła niczym małe rozkapryszone dziecko.
Pokręcił głową.
- Po prostu próbuję ci powiedzieć, że nie ocenia się książki po okładce... Poza tym oboje mamy swoje tajemnice, które są ze sobą w jakiś sposób powiązane, nie sądzisz? - zerknął na nią kątem oka.
Dziewczyna westchnęła zrezygnowana.
Miał absolutną rację. Nie chciała być teraz sama, chciała móc się komuś wygadać, a do tej pory nikogo takiego nie miała. Zawsze chowała nos w książkach pogrążając się w opowieściach o różnych mitycznych stworzeniach... Do niedawna marzyła o takim życiu, a kiedy do niej przyszło, nie potrafiła go zaakceptować i niczym struś schowała głowę w piasek. Gdzie jest ta Lucy, którą wykreowała przez lata, ta niezależna, bojowa Lucy? Została zdana na samą siebie, a może nie do końca?
- Masz rację, Shade. Naprawdę, ale nie potrafię wyżalić się komuś, kto jest związany z moim odwiecznym wrogiem - wyznała wreszcie.
Popatrzył na nią z niedowierzaniem. Nie miała pojęcia o czym pomyślał, ale taka była prawda. Pisała liczne opowiadania, w których czarnym charakterem zawsze była Ramona.
- Czyli ty też jej nienawidzisz? - zaśmiał się. - Cóż za ironia.
Spiorunowała go wzrokiem, po czym przyspieszyła kroku, żeby tylko go zostawić w tyle.
Położył dłoń na jej ramieniu, zatrzymującją
- Lucy, nie nabijam się czy coś. Po prostu cię polubiłem, co jest dość zabawne skoro tak naprawdę znamy się tylko jeden dzień i to niecały - powiedział szczerze.
Zerknęła na niego przez ramię. Księżycowa poświata przemieniła jego blond czuprynę w srebrne, iskrzące się kosmyki, a lazur tęczówek nieco oziębł. Westchnęła, odurzona tym widokiem.
Shade odchrząknął i zachichotał.
- Czy ty się ślinisz?
Po tych słowach nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
- O tak, mój drogi. Po prostu przez chwilę pomyślałam, że jesteś ciekawym obiektem zainteresowań... Tak, dopóki się nie odezwałeś - prychnęła.
Ruszyła w stronę parku, a tam skręciła w dzielnicę willi. Nienawidziła tego życia, chciała stąd jak najszybciej uciec, ale dokąd? Nie miała pojęcia. Potrzebowała miejsca, gdzie mogłaby się schronić. Wiedziała, że taki występek jest zły, bo to Nadine i Daniel sprawują nad nią opiekę. Na papierze są jej rodzicami, ale nie w rzeczywistości. Tak naprawdę nigdy jej nie kochali tak bardzo jak Kirę. Może miała im to kiedyś za złe, ale Kirę pilnowali na każdym kroku, a Lucy mogła robić co chciała.
- Kopciuszku, zostawiłaś tam w śniegu swoje dwa pantofelki, czy mam ci je oddać? - usłyszała ten irytujący ją głos za plecami.
Odwróciła się w jego stronę i wyrwała buty. Zmrużyła powieki, patrząc na niego i zastanawiając się nad tym co takiego ona w nim widzi.
- Lucy, daj już spokój... Wiesz doskonale jaki jestem, przecież widywałaś mnie w szkole, no nie?
- Tak i zastanawiam się czy nie zmienić szkoły, bo przyczepił się do mnie taki jeden palant.
Już miała się odwrócić, kiedy dostrzegła, że z jej podjazdu wyjeżdża samochód jej rodziców. Wycofała się na chodnik, przyciągając Shade'a do siebie, tak żeby osłonił ją swoim ciałem.
- Ukryj mnie - wyszeptała.
Objął ją ramionami w tali, brodą oparł się o jej głowę, tak że mogła przytulić policzek do jego piersi.
Po chwili było już po wszystkim. Spojrzała mu w oczy, uśmiechając się.
- Dzięki po raz drugi? - zachichotała.
- Nie ma sprawy, na mnie zawsze możesz liczyć, nie mówiłem tego na próżno - przyznał.
Ruszyli do jej posiadłości. Czuła się trochę niezręcznie, bo miała wrażenie, że jest jakąś snobką. Kiedy już dotarli na miejsce, poprowadziła go do salonu.
- A więc to tu mieszkasz? - Zagwizdał.
- Daj spokój, nie znoszę tego domu.
Postanowiła wziąć się do pracy, by przeszukać wszelkie dziwne miejsca. Gdzie Nadine mogłaby schować ten naszyjnik? Z pewnością w miejscu, do którego nigdy nie zaglądała. Piwnica? A może strych? Dwa znienawidzone przez Lucy miejsca.
Opadła zrezygnowana na kanapę.
- Shade?
- Hm?
- Chciałbyś zwiedzić mój dom od fundamentów? - zaśmiała się nerwowo.
Zerknął na nią, unosząc brew pytająco.

Minęła godzina. Jej rodzice jeszcze się nie pokazali. Jednak oni zdążyli już przeszukać i piwnicę i strych. To nie do wiary! Gdzie ta ruda jędza mogła schować mój wisiorek? A może źle to rozegrałam? Może chciała go mieć przy sobie, tak, żeby nie widywać go, ale by mieć pewność, że ja go nigdy nie znajdę?
- Sypialnia - wypaliła.
Shade spojrzał na nią przestraszony.
- Mam rozumieć, że to jakaś propozycja? - uśmiechnął się przebiegle.
Lucy pokręciła głową wyraźnie rozbawiona, ale też troszkę zażenowana.
- Sypialnia moich rodziców - poprawiła się.
- No skoro chcesz stracić ze mną dziewictwo w sypialni swoich rodziców, to proszę bardzo, prowadź - spojrzał na nią znacząco.
Zmrużyła powieki, po czym odwróciła się tyłem do niego, wspinając się po schodach.
- Nie jestem dziewicą! - wrzasnęła, będąc już na górze.
- Akurat! - prychnął i zaśmiał się.
Kiedy już byli na miejscu, dziewczyna westchnęła. Po raz pierwszy była w tej nieskazitelnej sypialni. Nigdy nie pozwalano jej tu wchodzić, nawet gdy była mała i nie bardzo wszystko rozumiała. Ale Kira miała inne przywileje... Co się dziwić, w końcu była ich biologiczną córką.
Padła na kolana przed szafką nocną matki. Zaczęła w niej szperać, ale nic z tego. Usiadła na miękkim łożu zdenerwowana. Dłonie jej się trzęsły, nie mogła tego powstrzymać.
- Chwileczkę - powiedział Shade, kucając przy meblu.
Odsunął szufladkę, przeszukując ją uważnie. W końcu wyjął z niej wszystko. Poluzował dno i wyciągnął, odkrywając przed swoją towarzyszką drugie dno. Wewnątrz była szkatułka ze srebra. Wyciągnął ją, stawiając ostrożnie obok lampki nocnej. Uniósł wieko, a ich oczom ukazał się przepiękny naszyjnik, tego samego koloru co pudełko. Podał go Lucy, patrząc jak jej oczy szklą się od łez.
- Tylko teraz nie płacz, księżniczko - mruknął, kciukiem ścierając łzę z jej policzka.
Otworzyła medalion, a z wnętrza buchnął złoty proszek, a chwilę potem usłyszeli kojący głos podobny do jej własnego:
- Pewna bądź córko ma, że kocha cię matka twa.
Lucy zamrugała zdziwiona, a po chwili czuła, że nie wytrzyma. Serce jej się ścisnęło. Wewnątrz jak i na zewnątrz wygrawerowane było jej imię. Zacisnęła dłoń na łańcuszku i już miała się rozpłakać, kiedy szyby pękły i posypały się kaskadą do środka.
Shade zareagował błyskawicznie, powalił ją na podłogę, okrywając swoim ciałem. Drobinki szkła wbiły się w jego nagie ręce, ale wiele nie ucierpiał. To on pierwszy stanął do walki, nie wiedząc co prawda z kim ma do czynienia. Lucy powoli się podniosła, chowając naszyjnik do kieszeni. Klejnot na jej szyi jarzył się błękitnym światłem parząc jej pierś.
Dopiero teraz dostrzegła swoich napastników. Były to przedziwne kreatury, z kończynami powykręcanymi w różne strony. Czyżby te wszystkie książki, które czytała opisywały podobne monstra?
Nigdy jeszcze nie spotkała się z czymś takim. Te nie miały oczu, ale na czymś, co miało służyć jako głowa, znajdował się wielki otwór wewnątrz, którego słychać było jęki, a woń przypominała smród rozkładających się ludzkich zwłok.
To za wiele jak na jeden dzień. Chyba tego nie zniesie...
Jednak opamiętała się po chwili. Jeden z potworów zawył i ruszył do ataku. Naparł na Shade'a, ale ten bronił się jakby przez całe życie przygotowywał się na takie starcie. Cios, parowanie, cios, wykop. Tak, w duchu dziękowała, że był tak upierdliwy.
Druga kreatura rzuciła się w ich kierunku. Shade był zajęty, musiała działać sama. Żałowała, że zostawiła swoje szpilki w salonie. Przypomniała sobie jednak, że znajduje się w sypialni rodziców. Otworzyła szafę i wydobyła z niej... sama nie mogła w to uwierzyć, ale pistolet! Zapomniała, że jej ojciec zawsze mawiał: "Przezorny zawsze ubezpieczony".
Wycelowała i trafiła prosto w otwór. Jednak to nie zrobiło na nim wrażenia. Wyciągnęła najwyższe szpilki swojej mamy, z metalowymi obcasami. Zaatakowała stwora kopniakiem, ale ten rozszarpał pazurami jej ramię. W przypływie furii wbiła but w miejsce, gdzie powinno znajdować się jego serce. Zaskrzeczał, ale na nic więcej to się zdało...
Przerażona Lucy dobyła jarzącego się wisiora, wbijając go w ranę potwora. Kryształ rozbłysł jeszcze mocniej. Czarna posoka, która była krwią zaczęła skwierczeć, a po chwili stwór eksplodował.
Uradowana zwycięstwem zerknęła na swojego towarzysza. Nie radził sobie najlepiej. Ona jednak wiedziała co zrobić. Uniosła wysoko jarzący się klejnot. Monstra zawyły, wycofując się z sypialni rodziców.
- Chyba powinniśmy się stąd wynosić - mruknęła, zawieszając wisior z powrotem na szyi.
Spojrzał na nią, zaciskając dłonie w pięści. Był spocony i przemęczony.
- Co to było?! - ryknął.
- Nie mam pojęcia - zaczęła się usprawiedliwiać.
Zmierzyła go wzrokiem. Gdzieniegdzie był ubryzgany krwią oraz czarną posoką, ale to nic takiego. Odetchnęła z ulgą.
- Przynajmniej jesteśmy cali - uśmiechnęła się promiennie.
On jednak nie podzielał jej poglądów. Miał nieodgadniony wyraz twarzy. Nie miała ochoty się z nim kłócić. Wyszła stąd, przechodząc do swojego pokoju. Zaczęła pakować swoje rzeczy do małego plecaka w kolorze czarnym. Zamieniła pantofelki na trampki, a następnie stanęła jak wryta, widząc swoje odbicie. Od stóp do głów brudna... Och, nie miała czasu na prysznic.
W ostateczności sięgnęła jeszcze po kurtkę, bo musiała teraz raczej żyć pod mostem, a potem... zobaczy.
Ruszyła do drzwi, unikając swojego odbicia w lustrze, ale tym razem drogę jej zaszedł Shade.
- Lucy... Chciałbym ci powiedzieć, że cieszę się, że byłem tu z tobą, Ramona zostawiłaby mnie samego, uciekając z piskiem, a ty... Uratowałaś mi życie...
- Odwdzięczyłam się - uśmiechnęła się promiennie.
- Dziękuję - mruknął.
Skinęła głową, chciała go wyminąć, ale powstrzymała ją jego mina.
- Tak? - spytała.
- Dokąd się teraz udasz?
- Em, nie wiem. Może do jakiegoś przytułku, ale znając moich rodziców, jeszcze mi proces wytoczą - przyznała.
Zamrugał zdziwiony.
- Zawsze możesz zatrzymać się u mnie - zaoferował.
Podeszła do niego, stanęła na palcach i cmoknęła go w policzek.
- Za co to było? - zaśmiał się.
- Za cały dzisiejszy dzień, to były najwspanialsze święta w moim życiu - oznajmiła. - A co do twojej propozycji to nie mogę jej przyjąć, Ramona byłaby zazdrosna, a moje życie skończyłoby się w mgnieniu oka. Ale dzięki.

~ ♠ ~

Wiatr spokojnie poruszał zamarzniętymi białymi różami. Stały tu już od miesięcy. Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni była na cmentarzu. Znów przyniosła białą różę. Położyła ją na pomniku.
Nigdy nie czuła tak wielkiej potrzeby jak teraz, aby pogadać z babcią. Była pewna, że sielanka niedługo się skończy i wróci jej prawdziwe życie. A znając jej przybranych rodziców, to wszystko jest możliwe, więc spodziewała się najgorszego.
Przykucnęła odmawiając w myślach modlitwę. Tak bardzo tęskniła za babcią, że to aż bolało. Chwilę jeszcze wpatrywała się w ciemnościach w nagrobek, w dal. Cmentarz wyglądał cudownie nocą.
A potem ruszyła w stronę bramy, wychodząc nie wiedziała dokąd idzie. Wiedziała, że jak najdalej od jej przybranej rodziny.

piątek, 2 listopada 2012

Rozdział 1

Płatek za płatkiem opadał na ziemię. Wyglądało to tak jakby jeden gonił drugiego, inni zaś wirowali niczym w tańcu. Wspaniały widok. Powoli okolica pokrywała się białą pierzyną. Gdzieś przy polnej drodze świerki przybierały cudowne stroje, wyglądając niczym choinki w domach z tym, że bez plastikowych ozdób, zdobiła je natura.
Siedemnastoletnia Lucy Blythe wyglądała przez okno, podziwiając ten cudowny krajobraz. Uniosła dłoń, dotykając zimnej szyby. Tak bardzo pragnęła być teraz na zewnątrz, sama. Nie lubiła towarzystwa, zawsze samotna, jej jedynym towarzyszem była muzyka. Potrafiła godzinami spacerować, a kiedy wracała miała ochotę wybiec z powrotem z domu.
Zerknęła kątem oka na choinkę w kącie pokoju, mieniła się srebrem i niebieskimi elementami dekoracji. Nie była bogato ozdobiona, ale też niezbyt ubogo, wprost idealnie. Każdy zawsze chwalił sposób w jaki Lucy przystrajała to drzewko, a co roku robiła to tak, że wyglądało niemal magicznie.
Powoli odsunęła się od okna, podchodząc do choinki. Przesunęła opuszkami palców po jednej z bombek, na chwilę odpływając w marzenia.
Stała pośrodku pustki
. Dookoła biało, ale za to było spokojnie, pięknie, niemal raj na ziemi. Nie czuła się samotna, a przynajmniej nie tak samotna jak w Dallas. Czuła, że tu jest jej miejsce, że to jej własna utopia. Nie potrafiła powstrzymać myśli, że nie należy do świata, w którym się wychowała, wciąż miała wrażenie, że jej życie to bajka i że wkrótce pryśnie niczym mydlana bańka. Nie chciała jeszcze wracać do ponurej rzeczywistości, jednak jej człowieczy umysł był ograniczony. Coś w głębi duszy podpowiadało, że takie miejsce istnieje, ale nie potrafiła sobie wyobrazić nic więcej, choć pragnęła tego, chciała tu jeszcze zostać, jednak musiała wrócić.
Wróciła. 
Znów stała przed choinką, wpatrując się w niebieską bombkę, która przedstawiała mały domek, a obok niego świerk, wszystko z brokatu.
Cofnęła się o krok, spoglądając tym razem na ogromny stół, przy którym zasiadali jeszcze niedawno w piątkę, teraz niestety już tylko w czwórkę. To był okropny rok, dlaczego? Dwa miesiące przed wigilią umarła jej babcia. Niby to normalne, ale ona była jedyną osobą, która doskonale rozumiała Lucy. Zwierzała jej się ze wszystkiego, a teraz... została z tym sama.

- A ty jeszcze nie gotowa, Lucy? - prychnęła matka, wnosząc cudownie pachnące danie.
Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi, odwracając się w stronę Nadine. Na jej ustach pojawił się wymuszony uśmiech, by sprawić jej choć trochę radości. Lucy nigdy się nie uśmiechała, no może tylko przy babci, po prostu nie miała do tego powodu. Jej życie nie było takie, jakie chciałaby, aby było.
Podeszła powoli do stołu, kładąc ręce na oparciu jednego z krzeseł.

- Po prostu czekam na wszystkich, mamo - odpowiedziała w końcu.
Nadine już wychodziła z salonu, słysząc jednak słowa córki, stanęła w progu. Odwróciła się spoglądając na nią i kręcąc głową z dezaprobatą.
- Moja droga, wszyscy już są gotowi - powiedziała, po czym ponownie zniknęła w kuchni.
- Och - jęknęła tylko.
Popędziła schodami na pierwsze piętro, a następnie korytarzem do swojego pokoju. Jak zwykle się spóźni i jak zwykle Kira - jej młodsza o rok siostra - będzie narzekać, że musi czekać z otwarciem prezentów. Lucy i Kira były niczym ogień i woda. Nigdy nie były tak idealne jakie udawały w obecności obcych ludzi. Ich rodzice doskonale o tym wiedzieli, dlatego zazwyczaj wychodzili z domu, kiedy mieli jakieś spotkania ze znajomymi, albo wysyłali córki na zakupy. Lucy jednak zawsze wybierała się do biblioteki, czyli do miejsca, do którego Kira nie wybrałaby się nigdy w życiu.
Powoli otworzyła drzwi do swojego pokoju i omiotła go spojrzeniem. Pomieszczenie było nieskazitelnie czyste, wszystkie rzeczy na swoim miejscu, a to co niepotrzebne nie miotało się po podłodze.
Wciągnęła przez głowę swój ulubiony czarny golf, który dostała go od babci, a do tego wybrała leginsy i szpilki. Nadine nigdy by jej nie wybaczyła, gdyby jednak zdecydowała się na trampki.
Przeczesała dłonią jej długie, czarne włosy, stając przed lustrem. Postanowiła, że dziś zostawi je rozpuszczone, tak by czuć się wyjątkowo. Spoglądało na nią jej własne odbicie - blada twarz z delikatnym różem na policzkach; zielone oczy okolone gęstymi, czarnymi rzęsami; prosty, drobny, lekko zadarty nos; pełne, różowe wargi. Tak, to właśnie była Lucy. Uśmiechnęła się do samej siebie, po czym odeszła od lustra, a następnie skierowała się do salonu.
Nienawidziła chodzić w wysokich butach, bo często traciła równowagę, ale tym razem udało się dziewczynie opanować tę sztukę bez problemu. Kiedy już jednak dotarła do stołu wigilijnego, zamarła.
Nadine właśnie wynosiła dania do kuchni, Daniel - ojciec - zakładał płaszcz, a Kira siedziała uradowana niczym dziecko pod choinką, rozpakowując prezenty. Co się stało z tą świąteczną rodzinną atmosferą?
- Tato? - spytała, wkraczając niepewnie do holu.
Jego sylwetka była imponująca, a przystojna twarz blondyna zdawała się młodnieć z wiekiem. Wszystkie koleżanki Lucy oglądały się za jej ojcem, podczas gdy dla niej nie był wcale przystojny, w końcu był jej ojcem.
- Tak, Lucy? - mruknął od niechcenia.
Nie chciała krzyczeć. Zawsze była cicha i spokojna, ale też zawsze wszystko szło po jej myśli, no przynajmniej dopóki żyła babcia, a teraz... Teraz już nie mogła wytrzymać, a emocje, które tak długo w sobie tłumiła zawrzały i tak oto wybuchła.
- Wychodzisz?! Mama też?! Ja zostaję z Kirą?! A co ze wspólnymi świętami?!
Położył jej dłonie na ramionach, lekko zszokowany jej nieopanowaniem.
- Po prostu jedziemy do mojego przyjaciela. Zaprosił nas na wspólną wigilię, a ty i Kira... sama wiesz...
- Świetnie! To by się nigdy nie stało, gdyby babcia żyła! - wrzeszczała jak opętana, ale nie mogła wytrzymać. Zacisnęła w pięści drżące dłonie. - Nienawidzę was! Jesteście najgorszą rodziną o jakiej można marzyć! Tylko babcia mnie rozumiała!
Po tym wybuchu rozległ się histeryczny śmiech Kiry. Wściekła Lucy odwróciła się, piorunując wzrokiem młodszą siostrę. Nienawidziła tego ogromnego domu, przesiąkniętego miłością do pieniędzy. Teraz już nikt w tym domu nie miał serca, tylko ona starała się zatrzymać tę cząstkę uczuć dla kogoś, kogo już nigdy nie zobaczy.
Założyła na siebie płaszcz, otworzyła drzwi na oścież, ale w progu obróciła się, spoglądając na zmartwionych rodziców.
- Nienawidzę was! Chciałabym nie być waszą córką! - krzyknęła.
Wyszła w mróz, a trzask drzwi niósł się echem przez dzielnicę snobów. Bardzo żałowała, że ona również do nich należała.
Nie miała pojęcia dokąd idzie, po prostu brnęła przez zimny, wilgotny, ale przyjemny śnieg. Chyba tylko to potrafiło ją jeszcze cieszyć. Zima była jej ulubioną porą roku. Uwielbiała marznąć, bo wtedy zapominała o wewnętrznym bólu, który zawsze powodowali jej rodzice. Teraz chciała uciec, uciec jak najdalej, by znaleźć miejsce, gdzie przyjmą ją z miłością, a nie z pieniędzmi w dłoniach...

~ ♠ ~
Czerwiec, 1993
To był cudowny dzień. Już kiedy się obudziłam to poczułam. Nie dość, że pogoda była wspaniała, to jeszcze stało się coś tak wspaniałego! Wiedziałam, że ten dzień będzie najszczęśliwszy w moim życiu.
Nicholas wyszedł wcześnie do pracy, a ja jak co rano zrobiłam zakupy. Potem posprzątałam w domu, poczytałam książkę, przygotowałam obiad, a gdy kochany wrócił wyszłam. Spacerowałam różnymi ulicami, by choć trochę pooddychać świeżym, choć trochę dusznym, powietrzem. Nie sądziłam, że będzie mnie czekać coś tak pięknego, że wydarzy się taki cud, ale stało się...
Przechodząc koło zaułka usłyszałam ciche kwilenie. Myślałam, że to może jakieś małe zwierzątko,  a ja je uwielbiam, więc postanowiłam sprawdzić co się stało. Kiedy jednak weszłam za kontener moje oczy ujrzały wspaniałego, nagiego chłopczyka. Niemowlę było brudne i pewnie płakało z zimna, więc przytuliłam je do piersi i pospiesznie wróciłam do domu. To był prawdziwy cud, bo ja i Nicholas nie możemy przecież mieć dzieci, a tu taki skarb!
Nazwałam go Shade, co znaczy cień, gdyż znalazłam go w cieniu kontenera. Ma śliczne blond włoski, niebieskie oczka, a jego usteczka uśmiechają się za każdym razem, gdy go dotykam. Teraz ja i Nicholas wreszcie czujemy się spełnieni. Ten nasz mały cud będzie najwspanialszym dzieckiem na świecie i na pewno wiele dobrego przyniesie temu światu.

Grace

~ ♠ ~
Objęła się rękoma w talii, czując zimno przenikające do jej kości. Wciąż nie mogła zrozumieć dlaczego rodzice tak bardzo ją zranili. Czy właśnie na tym im zależało? A może ona naprawdę nie była ich córką? Co jeśli podmienili ją w szpitalu?
Te myśli dobijały ją, ale też sprawiały, że czuła się trochę lepiej.
- Może gdzieś tam czekają na mnie ci, którzy mnie kochają, może było im ciężko i oddali mnie tym potworom na przechowanie? - Zastanawiała się na głos.
W tym momencie bardzo żałowała, że nie założyła trampek, tak żeby Nadine się wściekła. Miała ochotę zranić ich tak bardzo jak oni ją.
Przemierzała ulice Manhattanu pogrążona w głupich nadziejach. Gdzieś w oddali dało się słyszeć krzyki, piski i dudniącą muzykę. Pewnie nieźle imprezowali. Nagle Lucy poczuła, że chciałaby wejść do jednego z tych klubów, upić się i zrobić coś szalonego. Chciałaby zamienić się w jedną z imprezowiczek, by nie czuć tak potwornego bólu jak w tej chwili. Dlaczego nie trafiła na kochających ją rodziców?
Zatrzymała się tuż przy zaułku, skąd dochodziły ją czyjeś głosy. Niepewnie podeszła, kucając za kupą, cuchnących odpadów.
Dwóch mężczyzn spoglądało na siebie, jeden w blond włosach, drugi z ciemną czupryną. Obaj tego samego wzrostu, wyglądali na dobrze zbudowanych, więc Lucy miałaby przechlapane, gdyby dowiedzieli się, że ich podsłuchuje.
- Zrozum, że musisz to zrobić - powiedział jeden z nich.
- Ja nic nie muszę - prychnął blondyn. - Nie prosiłem się o to dziedzictwo, więc daj mi spokój.
Już miał odejść, kiedy brunet zacisnął dłoń na jego ramieniu, niezbyt lekko. Lucy przygryzła dolną wargę, próbując zrozumieć o czym właściwie rozmawiali. Wiedziała, że to niegrzeczne, by tak podsłuchiwać, ale miała już dość bycia wzorową uczennicą, grzeczną dziewczynką, ukochaną córeczką... a już zwłaszcza to ostatnie.
- Posłuchaj, Pan nie będzie na ciebie wiecznie czekał. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, dlaczego to właśnie ty zostałeś Wybrany.
Blondyn odwrócił się, patrząc na niego wyraźnie poirytowany.
- To ty posłuchaj! Nie interesuje mnie oferta twojego "pana", nie wierzę w żadne Dziedzictwo i nie mam pojęcia dlaczego wciąż tu jestem. Już dawno powinienem być na imprezie, Ramona nigdy mi tego nie wybaczy!
W tym momencie Lucy przestawiła stopę, ale przez przypadek potrąciła puszkę, która z głośnym brzękiem potoczyła się na ulicę. Zaklęła siarczyście pod nosem, wciąż jednak kucając, miała nadzieję, że może jej nie usłyszeli.
- Tam ktoś jest - stwierdził brunet.
Jeden z nich ruszył w kierunku dziewczyny. Miała ochotę wrzasnąć, ale przygryzła wargę. Podniosła wzrok i ujrzała majaczącą nad nią postać blondyna o przystojnej twarzy. Niepewnie wstała, zwracając się ku niemu.
- Ja... ja się chyba... zgubiłam - wydukała.
- Och, czyżby? - powiedział wyraźnie rozbawiony.
Nagle opuścił ją cały gniew, zastąpiony strachem. Nie miała pojęcia, czego się po nich spodziewać.
- Hej, ja cię znam... Ty jesteś tą cichą taką... Lucy? - oznajmił, przez co na policzkach dziewczyny wykwitły rumieńce.
- Tak, to ja, a ty...?
- Shade, chyba mnie nie znasz - wyciągnął dłoń w jej kierunku, więc uścisnęła ją delikatnie.
W tej chwili brunet, podszedł cały zesztywniały, spoglądając na nią z niemym przerażeniem.
- To ona... Córka Oriosa (czyt. Orajosa) - wyjąkał.
Dziewczyna wpatrywała się w niego jakby był z innej planety. Co on wygadywał? Przecież ona była córką Daniela Blythe'a i... A co jeśli miała rację? Co jeśli nie była ich córką?
- Co to znaczy? - spytała, ale ten już nie odpowiedział.
Wokół niego zgromadziły się jakby świetliki, a powietrze zgęstniało, falując. Jego postać jeszcze przez chwilę majaczyła przed nimi, po czym zupełnie jakby rozpłynęła się w czasie i przestrzeni.
Lucy zamrugała powiekami, spoglądając na Shade'a w niemym oszołomieniu. Wyglądał tak jakby serwowano mu takie widowiska na codzień. Pokręciła przecząco głową, po czym spuściła wzrok, chcąc ruszyć swoją drogą.
- Lucy! - krzyknął, zatrzymując ją.
Obróciła się, patrząc prosto w jego lazurowe tęczówki. Był taki przystojny. Jak to możliwe, że do tej pory jeszcze go zauważyła? Przecież chodzili do tej samej szkoły i... Chwileczkę, to był Shade Elias! Chłopak Ramony Rosy! No nie... To nie tak miało być, to po prostu nie fair... Ona zawsze miała to co najlepsze, nawet najprzystojniejszego chłopaka na świecie.
- Chciałbym cię poprosić, abyś zatrzymała dla siebie to co tu dziś zobaczyłaś - powiedział, kładąc dłonie na jej ramionach.
Spojrzała na niego, uśmiechając się promiennie.
- Nie ma sprawy - skinęła głową.
Ruszyła powoli, stawiając ostrożnie kroki, bo w każdej chwili mogła się przewrócić w tych butach. Czuła na sobie wzrok Shade'a, więc obejrzała się przez ramię. Miała rację przyglądał się jej.
- Coś nie tak? - spytała, odgarniając kosmyk ciemnych włosów za ucho.
Jego usta rozszerzyły się w złośliwym uśmiechu, jak zawsze. Mimo to przeszły ją dreszcze.
- A nie chciałabyś się zabawić?

~ ♠ ~

To nie był dobry pomysł... Cały czas karciła się w myślach. Jak mogła być tak naiwna?
Przecież to było oczywiste, że jeśli na imprezę zaprasza ją zajęty chłopak, odejdzie do swojej dziewczyny, a ją zostawi na pastwę losu.
Dlaczego się zgodziła?
Ten urok osobisty, a właściwie wystarczyło jedno jego spojrzenie i ona już topniała.
To nie był dobry pomysł!
Chciała wrzeszczeć, ale wtedy stałaby się pośmiewiskiem, a tak przynajmniej trzymała się z boku. Kątem oka obserwowała parę zakochanych. Oczywiście Ramona siedziała na kolanach Shade'a jak zwykle rozbawiona na całego. Tyle, że zamiast się nim interesować to rozmawiała ze swoją najlepszą przyjaciółką, Fayette Vallartą, niestety on musiał brać udział w tej rozmowie, inaczej czekałaby go marna śmierć.
A Lucy? A Lucy stała pod ścianą, w ręce ściskając szklankę coli. Nigdy nie piła alkoholu i nigdy nie miała zamiaru tego pić. W tej chwili wolałaby znaleźć się na miejscu Ramony. Dlaczego nie urodziła się Rosą? Lucy Rosa lepiej by zabrzmiało niż Lucy Blythe... A zresztą... Po tym co wygadywał tamten szaleniec nie miała już nawet pojęcia kim jest. Była teraz po prostu Lucy.
Westchnęła zrezygnowana.
Nie miała już ochoty patrzeć na tę obrzydliwą scenę. Powoli się wycofała. Postanowiła znaleźć osobne pomieszczenie, gdzie będzie mogła skorzystać z internetu. Jeśli jej się uda, to może da radę złamać kod do bazy danych tutejszego szpitala. Nadine zawsze opowiadała, że urodziła się tu na Manhattanie, więc powinni mieć jej akt urodzenia.
Otworzyła jedne drzwi, ale tam tylko zobaczyła trójkę zabawiających się nastolatków, bez słowa wycofała się. Przeszła cały korytarz, sprawdzając wszystkie po kolei, aż wreszcie dotarła do tych ostatnich. Bingo!
Włączyła komputer, po czym zaczęła szperać w internecie próbując znaleźć akt urodzenia Lucy Blythe.
Po kilku minutach miała już zrezygnować, nie mogąc nic znaleźć, ale natchnęło ją, by sprawdzić spisy dzieci. Odnalazła samą siebie, tylko imię, bez nazwiska. Nie należała do nikogo... Napisano:
Dziewczynka znaleziona na ulicy. Cała i zdrowa. Rodzice biologiczni nieznani. Znaleziony został na jej szyi naszyjnik, nic poza tym. Na nim było wygrawerowane imię dziecka: Lucy. Nic więcej nie wiadomo. Rodzina Blythe jest zainteresowana adopcją. Proces trwa.
Wpatrywała się tempo w ekran, nie mając pojęcia jak zareagować na to, czego się właśnie dowiedziała. Miała rację... O Boże! Te słowa, które powiedziała rodzicom "Wolałabym nie być waszą córką!", mówiła prawdę, a oni doskonale o tym wiedzieli i nawet słówkiem nie pisnęli. A może chciałaby to wiedzieć? Dlaczego zataili prawdę?
Chociaż tak było lepiej... Chwila! A gdzie jej naszyjnik? Miała go, tak tutaj napisali. Gdzie był teraz? Czyżby Nadine nie mogła znieść myśli, że biologiczni rodzice kochali ją najbardziej na świecie tylko nie mogli jej wychować? Może tak właśnie było.
Wyłączyła komputer, wstając od biurka. Musiała wrócić do domu, musiała stamtąd odejść, ale najpierw chciała porozmawiać z rodzicami. Poza tym naszyjnik należał do niej, trzeba było go odzyskać. Odwróciła się, ruszając w kierunku drzwi. Zatrzymała się gwałtownie, prawie wpadając na wysokiego chłopaka.
Uniosła głowę, wpatrując się w te zniewalające lazurowe oczy.
- Już uciekasz? Zostaw chociaż pantofelek, Kopciuszku - powiedział złośliwie.
Odsunęła się o krok. Spuściła wzrok, nie mogąc już dłużej na niego patrzeć. Czuła rumieńce na policzkach.
- Ja... - Znów nie wiedziała jak się wytłumaczyć.
- Nie mów, że po raz kolejny się zgubiłaś - zaśmiał się.
Przygryzła dolną wargę, wpatrując się w podłogę. Może Shade martwił się, że go wyda?
- Twój sekret jest bezpieczny. Mam ważną sprawę do załatwienia...
Przelotnie na niego zerknęła, podczas gdy on wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.
- Wierzę, że jest bezpieczny. Ramonie nigdy nie powierzyłbym mojego sekretu. - Był całkiem poważny. - Zawsze możesz na mnie liczyć.
Pokręciła głową przecząco. Skrzyżowała ręce na piersi, by ukryć drżenie dłoni. Tym razem patrzyła prosto w jego lazurowe tęczówki, niczego się nie krępując.
- W tym nie możesz mi pomóc... - wyszeptała.
- Ale jasne, że mogę. Tylko powiedz słowo - uśmiechnął się zachęcająco.
- Shade, po prostu... Całe moje życie to jedno wielkie kłamstwo - wyznała, po czym ominęła go idąc w kierunku drzwi.
Stanął jej na drodze.
Czuła, że będzie musiała mu wyznać, bo przecież on nie ustąpi. Czy on musiał być taki uparty?
- To tak jak moje. Wiesz co mi powiedział tamten facet? Od tygodnia mnie dręczy i gada o jakimś dziedzictwie. A ja tego nie chcę, w dodatku jestem potworem. Nie masz nawet pojęcia jakim - prychnął.
Zaśmiała się.
- Na pewno nie jesteś gorszym potworem od moich rodziców.
Popatrzył na nią jakby zobaczył ją po raz pierwszy.
- Twoi rodzice? Moi biologiczni są... - zaczął, ale nie dane mu było skończyć.
Ktoś tupnął głośno stając na progu, a potem rozległ się dziecinny, słodki głos:
- Lucy! Tu jesteś, rodzice cię wszędzie szukają! Jak mogłaś tak po prostu uciec?
Dziewczyna opuściła ręce zrezygnowana.
- Kira, to nie twoja sprawa. Będę robić to co mi się podoba, w końcu nie jestem ich córką - prychnęła.
Zauważyła zdziwienie wymalowane na twarzy Shade'a, jednak postanowiła nie reagować na to. Musiała iść teraz, póki Kira nie powiedziała czegoś głupiego.
- Shade, naprawdę nie wiem czemu zadajesz się z tą idiotką - prychnęła jej młodsza siostra.
Wściekła Lucy zdjęła buty i pomaszerowała boso do drzwi. Na zewnątrz było jeszcze zimniej niż wcześniej, ale nie przeszkadzało jej to. Śnieg był tak cudownie lodowaty, a dzięki niemu mogła zapomnieć o całym dzisiejszym dniu. Chciała zapomnieć o Shadzie, bo pewnie teraz ma ją za idiotkę. Jedyne co mogła zrobić w takiej sytuacji to uciec, tak daleko, by nikt jej nie znalazł.
Kiedy tak szła pustą ulicą pomiędzy polami, zastanawiała się jak bardzo zmarznie, gdy dotrze do domu. Cała już dygotała, ale nie zatrzymywała się. Ani razu nawet nie obejrzała się za siebie, by spojrzeć, czy może Shade idzie za nią, ale czemu miałaby się łudzić? Przecież nie zostawi swojej dziewczyny, najładniejszej na świecie, dla kogoś takiego jak ona.
Nagle stanęła jak wryta. Powietrze przed jej oczami zaczęło falować, a po chwili błysnęło oślepiające światło. Osłoniła dłońmi oczy, a kiedy blask zniknął, ukazało jej się trzech... Aniołów. Wszyscy mieli blond włosy, wyglądali jak bracia. Takie same, ogromne skrzydła. Odziani natomiast byli w zwykłe przepaski na biodrach, sięgające im kolan.
- Witaj, córko Oriosa - powiedział jeden.
Spoglądała na nich osłupiała nie mając pojęcia o co może chodzić.
- Orios jest moim ojcem, tak? Świetnie, powiedzcie mi, gdzie mogę go znaleźć, bo potrzebuję go teraz - oświadczyła zniecierpliwiona.
Zimno dotarło już do każdej komórki jej ciała. Miała ochotę krzyczeć, bo miała wrażenie, że zaraz zamarznie. Duma jednak nie pozwoliła jej na to.
- Twój ojciec nie jest stąd, tak jak i twoja matka. Tu ich nie znajdziesz. Musisz się Otworzyć, by dowiedzieć się prawdy.
- Nie rozumiem - pokręciła głową przecząco.
- Wszystko zrozumiesz w swoim czasie, a teraz przyjmij proszę Amulet Nadziei.
To mówiąc, jeden z nich wyciągnął przepiękny wisior w kształcie jaja. Kryształ był granatowy, przepasany srebrną wstęgą.
- Mam uwierzyć, że jacyś aniołowie dają mi naszyjnik, który...
- Nie jacyś aniołowie... Jestem Archanioł Gabriel - powiedział chwilowy właściciel amuletu.
- Archanioł Michał - ukłonił się drugi.
- Archanioł Rafał - uklęknął przed nią trzeci. - Ty przyniesiesz nam zbawienie.
Zamrugała zdziwiona. Nie wiedziała jak zareagować na ich słowa, a tym bardziej nie miała pojęcia co zrobić z tym fantem. Gabriel założył jej wisior na szyję, a wtedy kamień zabłysnął pięknym, niebieskim światłem.
- Tak, to właśnie nasza Wybrana - przemówił w końcu Michał.
Po tych słowach zniknęli w ten sam sposób w jaki się pojawili. Błysnęło białe światło, zniknęli, a powietrze zafalowało. Potarła dłońmi oczy, ale nie przywidziało jej się. Zerknęła na wisior, który znów był tylko granatowy. Teraz już czuła, że jej życie zmieniło się raz na zawsze.

wtorek, 23 października 2012

Prolog

Raya wpatrywała się w ziejącą pustką dziurę. Tak naprawdę nie miała pojęcia co robi. Działała tak jakby w amoku. Właściwie to chciała uratować swoją córkę przed okrutnym losem, ale jakoś nie miała serca tak po prostu jej oddać. Dziecko, które nosiła w swoim łonie przez dziewięć miesięcy, które pokochała już od samego poczęcia. Przeżyła ze swoją ślicznotką zaledwie miesiąc. To i tak za mało, wiedziała, że jeśli kiedyś się spotkają to nie rozpozna jej. Tak bardzo chciała zatrzymać przy sobie Lucy, ale nie mogła. Prędzej czy później zostałaby zabita, a matce serce by pękło, tak przynajmniej będzie mieć pewność, że jej pierworodna przeżyje.
Przytuliła do piersi małe zawiniątko, otulając się szczelniej swoim błękitnym płaszczem. Nikt nie wiedział jak bardzo ją bolało to postanowienie. Doskonale wiedziała, że zaraz raz na zawsze pożegna się z kimś, kogo tak bardzo kochała. Odda ją, a potem jej urocza dziewczynka będzie wychowywana przez inną rodzinę, będą ją uznawać za swoją córkę i nikt nie będzie pamiętał o istnieniu prawdziwej, kochającej matki.
Położyła dziecko na ziemi. Zdejmując z szyi naszyjnik, który otrzymała w dniu swoich szesnastych urodzin, westchnęła cicho. Lucy przyda się bardziej niż jej samej. Przyjrzała się uważnie cudownie lśniącemu srebru, po czym zawiesiła go na szyi córki. Otworzyła wisior w kształcie jajka, chuchając do środka zaklęcie:
- Pewna bądź córko ma, że kocha cię matka twa.
W środku wygrawerowane było jej imię, więc miała nadzieję, że chociaż tyle wystarczy, by dziewczynka uwierzyła w jej szczerą miłość. Zatrzasnęła wisior, po czym wyobraziła sobie ładny dom, w którym panowała rodzinna, ciepła atmosfera. Następnie wzięła w ramiona jej jedyne szczęście w życiu całując w czółko na pożegnanie, a potem przeniosła przez Wrota. Czuła jak drobne ciałko wyślizguje się z jej rąk, łzy powoli spływały po policzkach zrozpaczonej matki.
Raya odsunęła się o krok. Ponownie nasunęła kaptur na głowę, po czym ruszyła skalistym zboczem z powrotem do domu, gdzie już nigdy więcej nie usłyszy cichego łkania Lucy.



~ ♠ ~

Ciemność. Upał...
Co jakiś czas ze środka buchał ogromny płomień o wysokości co najmniej czterech metrów.
Ból. Cierpienie. Udręka...
Nie było sekundy, by ktoś nie jęczał. Ten ból był nie do zniesienia. Ogień palił ciała potępionych, tylko nieliczni mogli raz na jakiś czas opuścić ten wymiar, by chwilę żyć normalnie, żyć jak kiedyś... Jednak oni zostali skazani na ten los.
Młody chłopak trzymał się kurczowo skały, która obejmowała cały tan wymiar, by nikt nie mógł uciec. Był daleko od płomień, ale jego końce co jakiś czas smagały jego nagie plecy. Tu nie znano wstydu. Nikt nie miał na sobie ubrań, czy jakichkolwiek rzeczy, jednak było tu zawsze ciemno, więc nikt nikogo nie widział.
Nagle ktoś przeciął ciemność, prawdopodobnie biczem, i uderzył go w plecy. Chłopak poczuł niewyobrażalny ból.
- Pan chce Cię widzieć - mruknął sługa.
Młodzieniec podążał za nim. Był ciekaw czego od niego chce ich władca. Czyżby wysyłał go na misję?
- Pokłoń się! - rzucił ostro sługa.
Chłopak padł na kolana i ukłonił się nisko.
- Wysyłam Cię na misję - rzekł władca donośnym głosem.
Tu nie było od mowy... Tylko misje ratowały ich od okrutnego losu, ale tam, na ziemi stawali się bezlitośni...
Za sprawą mocy władcy, na jego biodrach zawisły spodnie. Najprawdopodobniej były czarne. Po chwili z jego pleców wyrosły czarne skrzydła, były ogromne i ciężkie. Z początku trudno mu było się do nich przyzwyczaić. Jego paznokcie stały się czarne i wydłużyły, przypominając szpony.
Nagle zaczęły go piec oczy. Padł twarzą na grunt i zaczął wrzeszczeć z bólu...
Już nie raz to słyszał. Ci którzy stawali się  D e m o n a m i  zawsze krzyczeli w udręce.
Spostrzegł, że jego gałki oczne wypłynęły, jego niebieskie tęczówki zmieniły się w czarne... Spojrzał na władcę.
- Czy ja nie mam oczu? - spytał.
Na co ten odpowiedział złowrogim śmiechem.
Podano mu odłamek lustra, w którym ujrzał... Jego oczy były całe czarne, bez białek, bez tęczówek... Cała czerń zlewała się ze źrenicami.
- Czym jestem? - pytał.
Pan wstał, podszedł do niego, szarpnięciem podniósł go i ogłosił:
- Jesteś moim Wybrańcem.

Obserwatorzy